Nie ma kiedy kawy wypić, nawet na urlopie załatwianie spraw
z wywieszonym ozorem, od szóstej rano na nogach.
W mieszkaniu syf jakby przebiegło stado bawołów. Klnę pod
nosem, mruczę złośliwości.
Potem ryczę jak bóbr, bo usłyszałam piosenkę, bo
przeczytałam coś gdzieś o wojnie, chorych dzieciach, uratowanym kotku.
Wieczorem płaczę, bo cały dzień wrzeszczałam, narzekałam,
ciskałam szmatą i tłukłam garami.
A przecież mam zdrowe dziecko, kochanego męża, wspaniałą rodzinę i rasowego kota. Kocham ich
do szaleństwa.
Niestety, najczęściej mam wrażenie, że oni po prostu mają to
w dupie. Że nie chcą się stosować do moich próśb, żebym im na głowę nie wlazła,
żeby nie okazać się pantoflarzem pierwszego sortu. Mąż siedzi wiecznie z nosem
w komputerze, nie odzywa się do mnie bo po co, o wszystkim przeczyta sobie na
blogu.
Mamy całkowicie inne poglądy, smaki i upodobania. Jesteśmy
jak dwa przeciwne krańce galaktyki.
Dwie komety na kolizyjnym kursie.
„Wkurzona jesteś, a wysiadaj sobie z auta, na zdrowie. Ciesz
się, że się zatrzymałem.”
„Chcesz iść do knajpy na obiad? No a po co, przecież mamy
ziemniaki i mięso.”
A w gruncie rzeczy ciągle myślimy podobnie. Tym samym torem.
Mówimy to samo jednocześnie.
Taki jeden, mały, chowa się n-ty raz pod stół jak chcę mu
ubrać spodnie. A potem wrzeszczy, bo go spod tego stołu w końcu wywlokę.
I tłumaczę po 10 tysięcy razy. A on mówi „Pesiasiam Mamunio”
i całuje mnie w czółko. No ryczę znowu. A on ucieka przed kolejną porcją
garderoby.
Niektórzy mówią, że to nerwica, inni ze stres, jeszcze inni
że hormony i PMS, albo może menopauza. W końcu jestem już w tym wieku ;)
Tłumaczcie to sobie jak chcecie. Tłumaczcie późnym
macierzyństwem, tłumaczcie nieprzystosowaniem do bycia matką.
Co ja bym bez nich zrobiła.
A oni beze mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz